Hindusi wielbią wodę. Żyjąc z jej
codziennym niedostatkiem, czy ze względu na specyficzny klimat (w
niektórych częściach kraju susze potrafią być niezwykle
dotkliwe) czy niesprawny system rozprowadzania (kto choć raz był w
New Dehli z pewnością pamięta leniwie sączącą się ciecz z
hotelowego prysznica. Dobrze, kiedy jest) po prostu lubią być
mokrzy. To ich czyni szczęśliwymi. I wiemy to nie tylko z
bollywoodzkich filmów (a co!) ale i z własnego doświadczenia. Bo
wreszcie dopadł nas w Indiach wymarzony monsun! Niebo nagle zrobiło
się ciemne i mgliste a po chwili rozdarło się i wypluło z siebie
ocean ciepłych kropli zalewając całe święte miasto Rishikesh.
Dopadło nas chwilę po opuszczeniu samochodu z Delhi.
Minuty przed monsunowym deszczem który wszystko stopił w błocie. |
Alex pod dwoma
plecakami, ja z podręcznym na plecach i przy boku i z Melaką w
chuście a Max w wózku – wszyscy pędziliśmy z resztą miasta
schować się pod najbliższym zadaszeniem. W tym przypadku –
plandeką rozciągniętą nad straganem z dewocjonaliami. Bo
Rishikesh to miejsce wyjątkowe. Tu kąpiąc się w Gangesie Hindusi
mają możliwość obmyć się ze swoich win. To także centrum jogi
i medytacji, więc stany spirytualnych obcowań, a w zasadzie
orbitowań widać nie tylko u masy świecących oranżami Sadhu ale i
nawiedzonych turystów z Zachodu. A w tym wszystkim my – ociekający
pierwszym deszczem w Indiach.
Woda zbliża. Zwłaszcza, kiedy
kilkanaście osób próbuje się przed nią schronić pod niewielkim
daszkiem. A takich daszków nad bazarem było wiele. A pod nimi
głównie ciekawscy hindusi. Po chwili cała ulica mówiła: Melaka
one year and three days, boy, Max, his father is from Bangladesh,
Poland, near Germany. Tym samym wiedza o nas spłynęła rynsztokami
wprost do świętej rzeki. Kiedy Max wył, że mu na głowę deszcz
leci, wszyscy wokół się śmiali. Bo deszcz nie boli, tylko cieszy.
A i popada pewnie z dwadzieścia minut, nie więcej. Tyle, że trzy
razy w ciągu półtorej godziny. Wszystko mieliśmy mokre do poziomu
śpiworów. Sprzęt na szczęście cudem ocalał.
W porze mokrej wszystko nabiera własnego życia nawet mury. |
Miasto, a w zasadzie rozciągnięte po
dwóch brzegach Gangesu miasteczko, spięte dwoma mostami urzeka od
pierwszego wejrzenia. Szum rozpędzonej rzeki miesza się ze śpiewami
ze świątyń i nagraniami ze sklepów muzycznych. Zapach kadzideł
blaknie niekiedy przy woni z ogrodów przy aśramach, zapachem
rosnących na pobliskich wzgórzach lasów czy przeszywającym
zapachem krowiego łajna. Bo krów, małp i psów jest tu
zatrzęsienie. Nie ma mięsa, nie ma alkoholu, nie ma zabijania. Stan
zen. Mimo wąskich uliczek układających się w labirynty
restauracji, aśramów, świątyń, bazarów miejsca starcza dla
wszystkich. Także dla nas. Odnaleźliśmy tu raj na ziemi –
schowany rodzinny hotelik z wielkim tarasem z którego widać
buszujące w lasach mgły, z własną kuchnią, łazienką,
sypialnią, salonikiem i uroczym sąsiadem joginem z gitarą, w
wersji pięćdziesiąt plus. A to wszystko czyste, suche, przestronne
i komfortowe. Dzieci są prze szczęśliwe. My również. Tym
bardziej, że ich radość i spokój oznacza czas na pisanie i
internet.
Chwila przed wieczornymi obrzędami wzdłuż Gangesu |
W Rishikeshu skończyły się jednak w
pewnym sensie dobre czasy dla dzieci. Bo o ile w New Delhi
przyzwyczajonego do zachodnich gości nie stanowiliśmy jakiejś
wyjątkowej atrakcji, to tutaj, w hinduskiej Częstochowie, musimy
chronić Maxa przed głaskami i szczypaniami. Melace to nie
przeszkadza. Poza tym jest mniej atrakcyjna, bo stapia się z tłumem.