Podobno Indie są najtrudniejszym
krajem do podróżowania – usłyszeliśmy dziś z ust małżeństwa,
które ma już na koncie pokaźne dokonania w tym temacie, zarówno
podróżując samotnie jak i z dziećmi. My jednak uparcie będziemy
temu zaprzeczać, chociaż, rzeczywiście przemieszczanie się po
subkontynencie do najłatwiejszych nie należy. Problem nie leży w
olbrzymich odległościach, ani nawet jakości środków komunikacji
– kto ma pieniądze ma też wybór. Można jechać drugą klasą
bez okien lub sypnąć groszem i jak panisko przemierzać kraj
klimatyzowanym samochodem z kierowcą. Można wszystko. Pod
warunkiem, że się to załatwi. A samo załatwianie CZEGOKOLWIEK w
Indiach to prawdziwe wyzwanie. Dla nas tym większe, że z racji dość
krótkiego czasu między podjęciem decyzji o wylocie a przylotem nie
udało się nam załatwić transportu. Czekało nas więc kupowanie
biletów kolejowych na co najmniej trzy połączenia. Ile to może
trwać?
Ruszamy na miasto, tradycyjnie w rikszy szofer i pomagier, czasem przygodni dosiadający się. |
Start:
14.00 wychodzimy z hotelu. Naszym celem
nr 1 jest zakup biletów do Haridwaru, skąd za dwa dni mamy się
dostać do kolejnego przystanku jakim jest Rishikesh. Sprawa prosta.
Przecież już dwa razy to robiliśmy. Jak nie my to kto?
14.30 PaharGanj za nami. Na głównej
turystycznej ulicy tej części Delhi czas stanął w miejscu.
Poznajemy „nasze” miejsca, bez trudu znajdujemy się z wózkiem i
chustą na ulicy, z wdziękiem rozdajemy uśmiechy wszystkim fanom
naszych dzieci. Dzieci też je rozdają, bo to wczesna pora i coś
nowego.
14.45 Udało się pokonać pierwszą
rwącą rzekę aut. Max z lekka dochodzi do siebie, Melaka łapie
oddech. Jest dobrze, jesteśmy cali i nawet na nas bardzo nie
trąbili. Ważne doświadczenie – przy indyjskich krawężnikach i
stanie nawierzchni warto upewnić się czy dziecko naprawdę jest
przypięte pasami. O wstrząs mózgu nie trudno. Na dworcu rojno –
jak zwykle. A w zasadzie przed dworcem, bo zaraz jak miniemy
rozkrzyczanych tragarzy w czerwonych uniformach (dla nas nowość, są
śliczni) rzuca się na nas CERTYFIKOWANY (o, pan spojrzy, tu mam
legitymację) pracownik kolei. W sposób cudny odciąga nas od dworca
gdzie, jak się później okaże na peronie 1 na piętrze 2 mieści
się poszukiwane przez nas centrum obsługi cudzoziemców. Z pełnym
przekonaniem i zaangażowaniem pakuje nas do rikszy i wysyła w
niebyt na pastwę pośredników. A my głupi w to wchodzimy. No bo
skoro i lotnisko się zmieniło, i hotele jakieś takie lepsiejsze,
to może zmieniło się i to?
To hasło naszym zdaniem powinno od zawsze brzmieć Impossible India. |
18.00 Po zaliczeniu trzech punktów „jedynie właściwych” agencji specjalizujących się w sprzedaży biletów kolejowych, a przy okazji próbujących nam wcisnąć: hotele, samochody, wycieczki a przede wszystkim własną wizję rzeczywistości poddajemy się. Rozpiętość cen, jakie proponowano nam przez najróżniejszych „przyjaciół” posiadających zastępy „polish girfriends – my is Iłona” poraża. Wiemy, że do Rishikeshu nie dojedziemy pociągiem, bo biletów brak. Za 6 tys rupii do 8 tysięcy, czyli kilkakrotnie więcej możemy mieć samochód, lub my friend za jedne 280 euro. Bilety do Udajpuru w tę i z powrotem raz są raz ich nie ma, lub są ostatnie trzy i „kupie je dla ciebie, jeśli weźmiesz je w opcji z samochodem a najlepiej zwiedzaniem Kaszmiru”.Wiemy, że nas robią, a dać robić się nie chcemy. Ale sił już nie mamy a dzieci wykazały się ogromną wyrozumiałością i wytrzymały godziny rozmów i przesiadywania w biurach, w których nie ma klimatyzacji. Trudno, głową drzwi nie przebijemy. Jedziemy do Red Fortu, który obiecaliśmy Maxowi. Musimy się przebić przez rzekę aut, riksz i motocykli Delhijczyków wracających do domu. Czasu nie ma już wiele, spektakl „ligt and sound” w twierdzy zaczyna się o 19.30.
Spektakl w Red Fort |
19.15 Riksze później i drzemkę
Melaczki docieramy do celu. Jest już zupełnie ciemno. Dzieci aż
pieją z zachwytu. Przekraczamy bramki bezpieczeństwa jako jedyni
zachodni turyści. Cały Fort należy do nas. Zatłoczony za dnia,
wita nas zachwytem plutonu ochrony fortu nad dziećmi, zamykającymi
kramy handlarzami pogwizdującymi na kroczącą Melaczkę (prze
szczęśliwą bo wreszcie spuszczoną na nogi) i snującymi się
psami (hau, hau, hau – drze się nasze dziecko z radością). Mury
fortu wyrwane nocy przez kolorowe reflektory wyglądają tajemniczo i
nieprzystępnie. Jest pusto. Dopiero po kilkunastu minutach idąc
ciemną ścieżką, wiedzeni błyskami latarek specjalnie
rozstawionych nakierowywaczy dochodzimy do placu, na którym odbywa
się spektakl. Kilkudziesięciu Hindusów przysłuchuje się odgłosom
walki i śledzi światła skaczące po twierdzy. Na koniec tego
przypomnienia historii Ghandiego wstają i zgodnie odśpiewują hymn.
Czas wracać do domu, bo późno. Dochodzi dwudziesta pierwsza.
Miasto nocą wreszcie pozwala odetchnąć od upału. Odzyskujemy
apetyty. Jak na polskie warunki dzień kończymy kolacją o 18.30.
Kiedy kładziemy dzieciaki spać o 23-ej tutejszego czasu
zastanawiamy się, ile nam zajmie przestawienie wewnętrznych
zegarów.
Delhi, normalny ruch po zmroku. |