Tutaj
ciemność jest lepka. Wieczór zaczyna się parującymi szczytami
otaczających nas wzgórz. Słońce w sposób bestialsko kiczowaty
odbija się w bulgoczącej wodzie Gangesu. Nie szumiącej, lecz
właśnie bulgoczącej. W Rishikeshu i Haridwarze rzeka rzuca się do
przodu, nie zważając na jakiekolwiek przeszkody. Nurt wyrywa
wszystko co przy brzegu. Z porażającą siłą niesie na południe
koszyczki z liści wypełnione kwiatami i ogarkami świec – ofiara
złożona przez wiernych, którzy przyjeżdżają tu z całego kraju
by wyskoczyć z młyna ciągłych narodzin. Zanurzają się cali w
burych wodach Gangesu, które chcą ich porwać ze sobą. Wierni
trzymają się kurczowo żelaznych łańcuchów, by nie pochłonęła
ich rzeczna siła. Alex też trzymał się z całych sił, kiedy
zanurzał się po raz pierwszy w świętej rzece. Tuz obok stał Max.
na tyle daleko, żeby się nie dać przewrócić przez gwałtowny
nurt. Na tyle blisko by być z tatą i śmiało móc w kraju złożyć
świadectwo – tak, kąpałem się w Gangesie. Tyle przygód. Zdrowy
rozsądek został na brzegu i dzierżył aparat archiwizujący tą
doniosłą chwilę, jednocześnie zezując na rodzinę Hindusów,
która zaopiekowała się Melaką. Bo córka miała dziś gościnne
turnee. Kiedy panowie kąpali się w rzece a potem na głównym
ghacie Har-ki-Pairi
odprawiali pudzię, Melaka napędzała interesy lokalnym fotografom.
Chyba każda rodzina, która przyszła dziś na ghaty zrobiła sobie
pamiątkowe zdjęcie z naszą córeczką. Sesję dla „lokalsów”
odbył dziś i Max. Podczas oczekiwania na kolejkę linową, która
miała nas wwieźć na wzgórze świątynne, stał się gwiazdą
chwili. Pozował z wdziękiem wśród tłumu Hindusów z komórkami.
I nieźle się przy okazji bawił.