Slideshow

Chwila cierpliwości...

Indyjskie wspomnienia



Happy Journey - napis na brązowych paczkach z pościelą rozdawanych w pociągach.

Stało się! Po trzech miesiącach leżakowania w pudle nasze indyjskie zbiory buchnęły wreszcie zapachem odbytej niedawno podróży. Zapachniało przyprawami, niezapomnianą wonią indyjskich kolei. Zagrał szelest stosu ulotek, opakowań, biletów, grzechot kamyczków, żetonów, gałązek skrupulatnie zbieranych w Indiach. Z pudła wyskoczyły wymieszane wspomnienia z New Dheli, Rishikeshu, McLeod Ganj i Udajpuru. Cały stół kuchenny pokryła indyjska mozaika, która miała zmniejszyć się wkrótce do ramki czekającej na ścianie.

Fragment całości - w środku wycinek z indyjskiego leku dla dzieci który zarazem należy chronić przed dziećmi.


Alex wycinał, kleił, wzdychał, że tyle musi odłożyć, wściekał się, że czegoś nie może znaleźć, a coś nie pasuje. W międzyczasie misternie ułożone stosiki rozrzucał kot, przekładała Melka, oglądał na wszystkie strony Max. jednym słowem cała rodzina miała zabawę i przyczynek do rozmów o naszej wyprawie.

Zbieramy wszystko, torebeczki po cukrze, monety, druczki, liście, mapy - wszystko potem jest wykorzystane.


Wreszcie Indie 2012 zajęły zarezerwowane już dawno miejsce obok Indii 2008 i 2006. Konkluzja: kolory Indii są takie same, bez względu na czas i szerokość geograficzną. I te północne, centralne i południowe toną w beżach zdobionych soczystymi kolorami.

Karteczka na dole to hasło do Wi-Fi w takiej właśnie formie podawane hotelowym gościom, po uzyskaniu karteczki zaczynała się zabawa z odczytaniem co tam jest napisane.


Kolaż zrobiliśmy w ramach przygotowań do pokazu naszych zdjęć. 30 grudnia na spotkaniu Klubu Nomadów opowiemy i pokażemy co widzieliśmy, kogo spotkaliśmy i jak to wpłynęło na Indie jakie znaliśmy zanim zostaliśmy rodzicami. Bez obaw – z pewnością nie będzie to kopia naszego bloga. 

Beżowi & Bus


30 grudnia 2012 16.00
Między niebem a ziemią – wędrując z dziećmi przez Indie Północne
Pokaz slajdów w ramach Klubu Nomadów
Klubokawiarnia Klub Podróżnik Warszawa

Cały kolaż z tegorocznej wyprawy

Skrawki z podróży

Bilety, rachunki, foldery, mapki, odręczne rysunki, opakowania, etykiety - sterty kawałków papieru, czasem skrawków tkanin czy zasuszonych roślin to produkt uboczny naszych podróży. Oprócz zdjęć i notatek to istotny sposób pakowania wypraw we wspomnieniach. Nawet po kilku latach kolorowe wycinki przypominają nam miejsca, wydarzenia, ludzi. Czasami trzymają jeszcze zapach wspominanych chwil. W każdym razie aromaty Indii znaleźliśmy na nowo w pudle z 2006 roku, kiedy to po raz pierwszy wylądowaliśmy w New Delhi. Fajnie było na nowo odnaleźć je po sześciu latach.
Jedyny problem z szeleszczącymi pamiątkami to miejsce, jakie zajmują. Sterty makulatury rozrastają się z roku na rok, niebezpiecznie piętrzą się grożąc lawiną odległych obrazów. 

Zwykłe śmieci w niezwykłej oprawie.

Indie z dziećmi – must see

Na bieżąco trudno jest ocenić, co tak naprawdę nas zachwyca. Dopiero z dystansu kilku tysięcy kilometrów, grzebiąc we wspomnieniach przywiezionych znad Gangesu, uświadomiliśmy sobie, gdzie naprawdę byliśmy szczęśliwi, co nas najbardziej zachwyciło czy oczarowało. Zatem przedstawiamy subiektywną listę „must see” z naszej ostatniej podrózy. Krótko mówiąc: co spośród wszystkich miejsc, jakie dane nam było odwiedzić, zapadło nam najbardziej w pamięć.

Rishikesh – Absolutny Nr 1. Przyznany za: przepiękne, zalesione góry wokół świętego miasta, wspaniałą atmosferę miejsca pielgrzymkowego, niezapomniane chwile spędzona nad strumieniem (podobno w okolicy jest więcej takich miejsc), olbrzymi taras, który da tyle radości dzieciom i plany fotograficzne non-stop.

Ghaty w Rishikeshu o zmroku a w tle idące spać góry.

Rozczarowania

Na sam koniec smutna historia upadku Bogini. W Indiach Melka była noszona na rekach – dosłownie i w przenośni. Kiedy Max krył się przed ciemnymi rękoma chcącymi go pogłaskać Melaczka wystawiała swoja puciowatą, wyszczerzona paszczę na głaski.
- Patrzcie na mnie, jestem piękna – krzyczała całą sobą nasza roczna córeczka.
Na lotnisku w New Delhi wzbudzała jeszcze zachwyty. W samolocie do Europy łapała uśmiechy hinduskiej części pasażerów. Na lotnisku w Helsinkach miała już problem ze zogniskowaniem na sobie spojrzeń. W samolocie do Polski, wśród wypranych, burych, bladych rodaków stała się rozwrzeszczanym dzieciakiem, które wszystkim przeszkadza maszerując wśród siedzeń. Strasznie przykro było patrzeć w te wielkie zdziwione oczy: Mamo, dlaczego oni mnie nie widzą?

Ale dlaczego?

Wszystko co dobre...

...kiedyś się kończy. I nasza wyprawa również nieubłaganie sięgnęła finiszu. Ostatni przejazd rikszą na dworzec lotniczy Indiry Gandhi. Akceptacja, a nawet zadowolenie Maxa z przemieszczania się po New Delhi połaczone z żalem, że musimy wyjeżdżać. Obietnice, że wrócimy jak najszybciej się da. Śmieszne uczucie wchodzenia na lotnisko, jak do siebie. Wspominanie pierwszych chwil tej podróży, kiedy skwar wydawał się nam nie do zniesienia. Dziś wszyscy mamy bojówki, wysokie buty i bluzy i nie stanowi to problemu.
W sali odlotów dzieci dostają świra. Ogrom śliskiej posadzki i mnóstwo wózków bagażowych to zbyt wiele, żeby wysiedzieć na miejscu. Ale co tam – przed nami kilkanaście godzin podróży, dwa samoloty – trzeba dać młodzieży szansę na zabawę.
Odrywając się od ziemi wracamy do naszych polskich spraw, problemów, które z perspektywy Indii wydają się po prostu śmieszne. I na tym polega jeden z powodów, dla których lubimy podróżować – daleko od domu wszystko widać lepiej.

Znajdź różnice: 19.09.2012 i...

12.10.2012

Nowe Delhi

Od początku, kiedy zaczęliśmy sześć lat temu naszą przygodę z Indiami marzyło się nam przejść niewidzialną granicę przewodników i miejsc typowo turystycznych. Chcieliśmy móc odkrywać Indie nie takimi jakie się je chce nam pokazać – z perspektywy pałaców maharadży czy rezerwatów, nie takimi, jakimi Indie mogą być skrajnie, brodząc po kostki w stertach śmieci i ze wstydem przyglądając się ubóstwu – ale takimi jakie widzą ją Hindusi klasy średniej.
I udało się nam wreszcie tym razem. Dzięki Sebastianowi i jego rodzinie nasze ostatnie dni w Indiach były czasem odkrywania zupełnie nowego kraju.
Najpierw postanowiliśmy się przekonać, co to znaczy galeria handlowa w Indiach. Szczerze mówiąc spodziewaliśmy się lepsiejszej wersji bazaru na Old Delhi. To co zastaliśmy w Select City Walk przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. To miejsce dla wszystkich, którzy zmęczeni są doświadczaniem Indii w podróży. SCW to forteca przepychu i konsumpcji pilnie strzeżona przez odziały ochrony i ogrodzenia. W środku, za kotarą klimatyzacji, koktajl orientu ze światem zachodu. Obok ekskluzywnych sklepów z sari jest Zara, Promod i inne takie. Na galerii kuchnie świata, a na dole wypasione sklepy spożywcze. Zjawiskowi są sami klienci – piękni, żywcem wyjęci z superprodukcji bollywoodzkich: długonogie heroiny w markowych ciuchach i piękni herosie, nawet słusznego wzrostu idą niespiesznie rozglądając się po wystawach. Za nimi kroczy chłopiec sklepowy z wózkiem lub siatami. A na końcu my: w naszych podróżnych uniformach, wymięci, zakurzeni, spaleni z dziećmi, które dopiero co jadły pizze z sosem pomidorowym.
Upojne cztery godziny minęły nie wiadomo kiedy. Byliśmy już spóźnieni goniąc za taksówką (tak, taksówką, bo pod SCW rikszy nie było) żeby zdążyć na spotkanie w Hauz-khas village. To miejsce dla miłośników klimatów ze starego Paryża, prawobrzeżnej Warszawy, niekomercyjnego Berlina. Labirynt galerii, restauracji, knajpek, sklepików ze starymi plakatami, muzyką czy biżuterią. A to wszystko oparte o ruiny (wejście bezpłatne) jednej z najstarszych części stolicy Indii. Starożytne budynki otacza park, z wielką sadzawką, mnóstwem ptaków i nienadętych mieszkańców New Delhi. Tu nie jesteśmy atrakcją (nie licząc Maxa, który miał profesjonalną sesję zdjęciową). Spokojnie możemy siedzieć na murach, majtać nogami i oglądać mecz piłki nożnej rozgrywany wśród ruin. Dzień kończymy późną nocą. Ostatnią tej podróży.

Takie Indie też można zobaczyć.

I po zakupach...

Za chwilę słońce się schowa za ruinami.
Max! A teraz powoli pociągnij nogi do góry i cofaj się. Wolniutko. Tu jest bardzo wysoko - nawet nie chcecie wiedzieć jak bardzo.



Niespodzianka

Z pisaniem bloga podczas podróży jest ten problem, że ostatnie posty giną zazwyczaj gdzieś między pakowaniem zakupów, bordowaniem się na lotnisku, pralką pachnącą minioną podróżą i bezlitosnym kalendarzem, który pokazuje, że przygoda się skończyła. Nasze na szczęście się znalazły. 

Lotnisko w Helsinkach: Warszawo, nadlatujemy!

W liczbach


Wyprawa dobiega końca, więc aż się prosi o podsumowanie. Przed wyjazdem do Indii zamieniliśmy sporą ilość portretów zmarłych polskich królów  na zdecydowanie skromniejszą ilość wizerunków amerykańskich prezydentów. Kilka tysięcy kilometrów od domu, w państwie zamieszkałym przez ponad miliard dwieście milionów obywateli wymieniliśmy Amerykanów  na  miłego starszego pana w okularach zwanego Ghandim, w zdecydowanie zadowalającej proporcji. Oprócz pieniędzy zabraliśmy z sobą 124 pieluszki jednorazowe i 1,5 kg mleka w proszku oraz 10 słoiczków i jeden śliniaczek. W tutejszym klimacie przyswoiliśmy blisko 168 litrów wody i zostawiliśmy kilka kilogramów wysokiej jakości polskiego tłuszczu. Przemierzyliśmy kilka tysięcy kilometrów podróżując przez cztery stany. Nasze podróże trwały od kilku do blisko dwudziestu godzin. Jeździliśmy nowymi i bardzo starymi taksówkami, motorikszami, rikszami rowerowymi, motorem (Basia z dziećmi+Hindus), promem rzecznym, autobusami i pociągami oraz  pojazdami z napędem na cztery koła a nawet łódką. Zobaczyliśmy tylko kilka miast i kilkanaście miejsc ale dało nam to miliony obrazów. Aparatami uchwyciliśmy zaledwie kilkanaście tysięcy z nich. Pozostaje nam spakować cztery śpiwory, jeden namiot oraz kilka drobiazgów w dwa plecaki i po kilkunastu godzinach lotu znaleźć się w kraju.


To ceny dla 100 gram. Mamy juz wbudowane w glowach kalkulatory i przeliczamy z rupii na zlotowki

Imperium kupców


W Indiach można kupić wszystko. Wszystko jest na wyciągnięcie ręki, byle tylko cena satysfakcjonowała obie strony. Tu każdy równie dobrze czuje się jako kupujący jak i sprzedawca. Handlują już małe szkraby, a starcy umierają nad swoim towarem. Miasta to o prostu długie, rozkrzyczane bazary, do których poprzyczepiane są chaotycznie mieszkania handlarzy. Na każdej przejeżdżanej przez nas drodze spotkaliśmy jakiś sklepik, a nawet wysoko w górach bez trudu mogliśmy się zaopatrzyć we wszystkie potrzebne nam produkty. Jak nie ma od ręki, to da się załatwić w ciągu kilku godzin, góra – jednego dnia. Ale czemu się tu dziwić skoro jest to kraj gdzie nawet zachód i wschód słońca podlegają komercjalizacji. Sunset view – only 200 rupes for you Sir

Na targu z przyprawami az sie chce kichac od zapachow

Zeby handlowac oprocz zylki do interesow trzeba miec silne rece, albo dobre zaplecze, co towar przytarga

Sennym czasem


W Indiach każdy czas dobry jest na sen.  Za dnia rikszarze śpią na, pod i w swoich rowerowych pojazdach. Każdy w innym stylu: skulony na siedzeniu pasażerów, rozwalony nogami na kierownicy, skręcony na rowerowym siodełku. W przeróżny sposób chrapią policjanci na samym środku ruchliwych rond. Siedzą na krzesłach z odchylonymi głowami, a o ich majestacie świadczy jedynie postawiony na sztorc karabin. Urzędnicy zasypiają nad papierami, sklepikarze przy towarze, a pasażerowie w środkach lokomocji. Każdy łapie sen, jak może, bo nigdy nie jest. go za wiele, i często jest nagle przerywany. Poza tym szkoda marnować nocy na sen. Hindusi chodzą późno spać, tutaj dopiero noc przynosi ukojenie od upału. W ciemności toczy się więc życie, na które nie było czasu w ciągu dnia. Dopiero późną nocą trzeba zamykane są kramy, zabezpieczany towar i zamiatane ulice. Dlatego podróżując po Indiach mamy wrażenie, że tak naprawdę ten kraj nigdy nie śpi.

Krowy nie znikaja z ulic nawet noca - tu ukladaja sie do snu w Riszikeszu

Na kolejowym szlaku


To strasznie głupie uczucie, kiedy nagle orientujesz się, że pociąg już jedzie. I nie wiadomo, kiedy ruszył. W Indiach, gdzie pociągi mają niemal kilometrowe długości, początkowego szarpnięcia lokomotywy po prostu nie czuć. Patrzymy przez okno na sąsiedni pociąg, który odjeżdża i dopiero po chwili, zaskoczeni i zdezorientowani, orientujemy się, że to on stoi a my właśnie zaczęliśmy  kolejną podróż. Zbliża się noc, podczas której przejedziemy setki kilometrów słuchając koncertu w wykonaniu North Western Railway w Indiach.
Pozostali pasażerowie moszczą się na swoich miejscach. Jak tylko siądą wyciągają telefony komórkowe i gadają godzinami. Najgorsze są młode, niezamężne, teoretycznie wyemancypowane, z pretensjami do całego świata. Skarżą się głośno do słuchawki, i chyba tylko do niej, bo po drugiej stronie chyba nikogo nie ma. No bo kto wytrzyma takie monologowe gadulstwo?
Pociąg nabrał prędkości. Mamy już prawie komplet pasażerów. Jeszcze tylko przejście kilku reklamujących się głośno  sprzedawców napojów, kotletów pur veg, i przegryzek i wszyscy powoli zaczynają szykować się do snu. Ale myli się ten, kto sądzi, że oznacza to początek ciszy.
Odgłosy spluwania, głośne charchanie i przeciągłe puszczanie wiatrów oznajmiają że hinduscy pasażerowie Mewar Expresu wykonują preludium do kolejnej części koncertu. Szelest rozrywanych papierowych toreb z pościelą, szuranie zdejmowanych butów, szczęki zamykanych kłódek i brzęk łańcuchów, którymi przypinane są bagaże to „senna” partia utworu. Zanim wszyscy zalegną na poduszkach i przykryją się kocami możemy obserwować niezłe manewry: obok nas żona przyjmuje od męża portfel i zegarek do przechowania w torebce pod głową. Sąsiad dwa łózka dalej w nabożnym skupieniu stawia buty na papierowej torbie. Rodzina naprzeciwko robi przegrupowanie bagaży i ludzi, żeby całej szóstce udało się położyć na czterech miejscach.
Mamy podobny problem: dwie wąskie leżanki na nas czworo i bagaż. Przeklinam pomysł przytroczenia do plecaka statywu, bo teraz go doskonale czuję pod kręgosłupem. Ani my, ani dzieci wygodnie nie mają. Tym bardziej że odnajdujemy z Basią prawidłowość – im mniejsze dziecko, tym więcej metrów kwadratowych łóżka zajmuje. Czeka nas więc kilkanaście godzin w przedziwnych pozycjach: skurczeni, zwinięci i powyginani. Wszystko po to, żeby Max z Melaką spali wygodnie i nie zawracali nam nocą głowy.
 Pędzimy gdzieś w ciemnej nocy, efekt potęgują przyciemniane szyby, na stacjach tylko my widzimy cierpliwie czekające ludzkie koczowisko. Przez  wagon przechodzą konduktorzy – jakże inni od naszych. W czarnych, obowiązkowych garniturach kolejowych urzędników, ich włosy wydają się być jeszcze o ton ciemniejsze. W ich postawie widać majestat  kolejowego imperium – tu wszystko zależy od nich a zadzierać z nimi nie warto – jednym ruchem długopisu twój numer na liście może zostać skreślony. Korzystamy z tej władzy chętnie. Za każdym razem zajmujemy miejsca, jakie nie należą do nas, ale pozwalają nam być blisko siebie. Wystarczy zagadać konduktora i wszystko załatwione.
Kolejowy steward gasi światła w korytarzu. Zasuwamy zasłony naszych kuszetek i wreszcie zasypiamy w nieznośnym smrodzie karbolu. Pobudka o czwartej rano i obowiązkowe spotkanie  przy blaszanej umywalce z małym kolejowym karaluchem, który po prostu tu mieszka.

Tam, na gorze, za chwile bedzie spac Basia z Melaka

Ostatnie chwile zanim ruszy pociag

Max rozpacza - nie moze sie zdecydowac, gdzie chcialby spac

Melaka nie ma watpliwosci - wszedzie, byle blisko Hindusow

Safari po hindusku



Macharadźa, (a w zadadzie macharana, jak go tutaj nazywają) rozsiadł się wygodnie na skórze tygrysa i z lubością zaczął przyglądać się tancerkom. Polowanie zakończone. Kolejna miniatura na ścianę, jeden trup więcej do wypchania, satysfakcja, że i tym razem mu się udało. Trudno, żeby nie, skoro na jego sukces pracowała cała rzesza ludzi. Teraz może spokojnie sobie odpoczywać w swoim Monsunowym Pałacu i snuć kolejne marzenia sybaryty. Ten pałac postawił sobie z tym samym rozmachem, co zwykle. Pięciuset ludzi musiało stworzyć żywy łańcuch, żeby dostarczyć mu wodę na sam szczyt. A wysoko zapragnął zamieszkać – ponad monsunowymi chmurami. Byliśmy, widzieliśmy i współczuliśmy wszystkim tym, którzy musieli spełniać zachcianki macharany.
Dziś pałac nie jest już tak bardzo niedostępny. Prowadzi do niego wąska, wijąca się przez rezerwat przyrody droga. Bezpieczeństwa jego mieszkańców – pięciu lampartów, stada niedźwiedzi, zastępów wiewiórek, małp, węży i masy ptaków – strzeże dziś kasa biletowa. Prosto spod niej, na sam szczyt ruszają jeepy wypełnione hindusami, którzy niczego tak się nie boją jak chodzić piechotą. Wizyta w rezerwacie, owszem, ale pięć kilometrów w górę mogą pokonać tylko na wygodnych siedzeniach, słuchając indyjskiej muzyki na pełen regulator. W ten sposób ich szanse na spotkanie dzikich zwierząt bliskie są zeru, nie licząc rodziny „dachowców” zamieszkujących monsunową rezydencję maharadży. Niemal musieliśmy użyć siły, o podniesionym głosie już nie wspominając, żeby móc wejść do rezerwatu na własnych nogach.

Po powrocie z wyprawy - obowiazkowa ginger tea na naszym tarasie

Dziki kot w pelnej krasie

Kwiaty rosna tu sporadycznie. Alej jak juz to sa wielce urodziwe

Maz na szlaku

Nie wiadomo co podziwiac bardziej

Sciezka macharany, ktora nas niezwykle kusila. Tyle ze za plecami....grzmialo!




Widokówki

- Czy droga do Ranagpuru bardzo kręci? Max i Alex ciężko odchorowali Himalaje...
- Ależ skąd! Cały czas prosto a na końcu jest jeden zakręt w lewo. Zobaczysz, będziecie bezpieczni.
Całe szczęście, że nie raz mieliśmy okazję poznać skłonność Hindusów do przesady. Chłopaki profilaktycznie nafaszerowali się indyjską wersją aviomarinu. Pełen odlot. Ale za to dziewięć godzin wiercenia się samochodem w górach przeżyli. Samochód też. Za nami kolejny etap zachwytów nad indyjskimi górami.
Siedziałam przywalona Melaką. Spała. Melaka zawsze śpi podczas podróży. Skarb, nie dziecko. Alex też spał. A na nim Max. Wiatr wściekle miotał się między otwartymi oknami, urywając mi głowę i ogłuszając jednocześnie. Inaczej nie dałoby rady – auto bez klimy a za oknem piekarnik. Uwieziona w klatce obowiązków rodzinnych z żalem patrzyłam na wszystkie wspaniałe zdjęcia, które uciekały mi za oknem. A było co łapać.
Na początek góry – po prostu obłędne. Najpierw najeżone nagimi skałami pagórki. Potem porośnięte trawą niedorzecznie idealne kopce o miękkich stokach. Aż się chce wyciągnąć rękę i sprawdzić, czy się nie zapadnie. Im dalej jechaliśmy tym ich zarysy stawały się ostrzejsze, roślinność porastająca je gęstniała i pięła się do góry. Serpentyny dróg obwiązywały je tak gęsto, że jadąc przed siebie widzieliśmy zarówno nad nami jak i pod nami tę samą nitkę, na której właśnie byliśmy. Zaraz za asfaltem wśród zboczy pną się kamienne murki, szatkujące górę na kawałeczki. Z tych samych kamieni, w zasadzie z łupków poskładane są małe domki z zamkniętymi za wysokimi kamiennymi płotami podwórzami. Na samym dole leniwie płynął strumień, rozlewając się co i raz w bajoro w którym taplały się stada krów. Niektórym tylko łby wystawały z wody.
Krowy zagoniły do wody pasterki – młode dziewczyny, pędzące przed sobą po kilka krów czy kóz. Większe stada prowadzili pasterze. W turbanach i tradycyjnych spodniach, z sumiastymi wąsami na twarzy wyglądali jak żywcem wyjęci z minionych epok. Tylko telefony komórkowe wyciągane od czasu do czasu za pazuchy umiejscawiały ich w naszej rzeczywistości.
Prowadzone zwierzęta walczyły o przestrzeń na drodze z pędzącymi samochodami i kobietami niosącymi na głowach misy, siano, wiązki kukurydzy, kosze, dzbany – czego tylko dusza zapragnie. Amarantowe, czerwone, intensywnie żółte stroje wybijały się wdzięcznie z zielono-beżowego otoczenia.
A na koniec dzieci – myjące się przy pompie, odpoczywające pod rozłożystym drzewem, bawiące się, machające do mijających je aut. Uśmiechnięte, kolorowe, ciekawskie – nic tylko pstrykać.
Mijaliśmy ikony Indii. Zza okna zerkały na mnie tysiące widokówek oglądanych w odwiedzanych przez nas miastach. Kolorowe, mięsiste, wysycone, zrobione w idealnym świetle i momencie. 

Kolejna sesja fotograficzna na potrzeby mieszkańców Indii

Fort nieco przysłonił góry, które mijaliśmy po drodze

I tyle co do podróży

Ranagpur - cel naszej wyprawy




Miniatury

Tygrys uciekał ile sił w nogach. Za nim pędził bojowy słoń w kolorze starej czekolady. Dosiadał go maharadża w kapiącej od złota kurcie i z neonową aureolą wokół głowy – żeby przypadkiem nikt go nie przeoczył wśród kilkudziesięciu innych jeźdźców. Dziki kot nie miał szans. Jeśli nie dorwą go zaraz słonie, wpadnie wprost pod wieżę strzelniczą, na której ten sam maharadża celuje prosto w niego. Jeszcze chwila i po tygrysie.
Na wszystkich ścianach wokół nas maharadża oddawał się radośnie makabrycznej rozrywce – łowił co mógł i kiedy chciał. Sądząc po ilości miniatur nic innego do roboty nie miał.
Dramatyczna pogoń nie była jednak tym, co najbardziej przykuło naszą uwagę. Zwierzęta ścigały się po górach, które za żadne skarby nie przypominały tych, które widzieliśmy do tej pory. Jakieś takie niskie, łagodne, porośnięte karłowatymi drzewami, raczej krzaczkami. Między nimi nieudolnie porozrzucane kamienie – jakby artyście zbytnio się nie chciało malować. Może się śpieszył. Pytanie tylko, dlaczego przy scenach z pałaców czy procesji tak starannie odwzorowywał rzeczywistość.
Dzień później zwróciliśmy mu honor. Góry wokół Udaipuru RZECZYWIŚCIE są groteskowe. Wyglądają jak namalowane przez nieudolnego malarza, który miał poważne problemy z perspektywą i kompozycją. Po prostu rewelacyjne. 

Klatka na tygrysy. Tuż przy wejściu do siedziby maharadży

Tyle kolorów! - na schodach fortu w Udaipurze

Maharadża w wersji słonecznej. Mieliśmy takiego w historii Europy

Mój ulubiony mini-słoń

A to fragment miniatury, od której wszystko się zaczeło

Towar eksportowy


Hindusi chcieliby do Europy, ale biedacy nie wiedzą, że niektóre kraje mogą im tylko pozazdrościć tego co mają. Na przykład dhelijskiego metra.
Rohit ma siedemnaście lat. Właśnie kończy szkole i wybiera się do collegu. Wie, że chce być inżynierem. Jakim - nie wie. Wykształcenie jest mu potrzebne po to, żeby wyjechać z Indii. Zostawić te widoki, rodzinę, zasady, syf , tłok i zacząć nowe życie. Byle nie w USA. Tam nie ma po co jechać. Rohita kusi Europa. Nie wie tylko dokładnie gdzie. O tym, ze istnieje taki kraj jak Polska, dowiaduje się od nas.
Chłopak ma szczęście. Jego ojciec od lat pracuje w służbach cywilnych. Dla Matki Indii pracuje nad nowymi rozwiązaniami optycznymi. Pensja państwowa daje pozycje i oszczędności. Stać go było na postawienie hotelu, który jest oczkiem w głowie jego żony. I naszym dachem nad głową w Riszikeszu. Ma tez pieniądze, żeby wysłać syna w daleki świat. Tak jak wielu innych Hindusów, którzy z jednej strony chcą chować dzieci zgodnie z tradycjami, z drugiej - marzą dla nich o lepszym życiu: bez korupcji, bez śmieci, bez oszustw. Tyle, ze przecież sami stworzyli sobie taki świat.