Niemal dwie godziny – tyle czasu
zajęło nam wyjechanie z New Delhi. To trochę mówi o wielkości
miasta. Korków jako takich nie ma. A przynajmniej – nam się nie
często udawało je zauważyć. Rekompensuje je jednak z zawiązką
mnóstwo zatorów, chaos i to, co generalnie można nazwać „indish
style in driving”. Jak się dowiedzieliśmy, to co nam się
wydawało do tej pory dziką partyzantką na ulicy ma swoje twardo
przyjęte prawa:
Ogólnie przestrzega się zasady: twój przód twoja odpowiedzialność – poinformował nas znawca tematu, nasz nowy znajomy z Indii. Mieszkając na subkontynencie od kilku lat chcąc nie chcąc musiał prędzej czy później spróbować siąść za kierownicą. I nie narzeka. Po prostu przyzwyczaił się do drobnych stłuczek i otarć raz na dziesięć tysięcy kilometrów.
Ogólnie przestrzega się zasady: twój przód twoja odpowiedzialność – poinformował nas znawca tematu, nasz nowy znajomy z Indii. Mieszkając na subkontynencie od kilku lat chcąc nie chcąc musiał prędzej czy później spróbować siąść za kierownicą. I nie narzeka. Po prostu przyzwyczaił się do drobnych stłuczek i otarć raz na dziesięć tysięcy kilometrów.
Na drogach poruszają się terenowe SUV'y, riksze, rowery, woły, osły, konie i wszystko co ma koła - tu droga szybkiego ruchu, ograniczenie do 100km/h. |
Faktycznie, jak rozejrzeć się po
ulicy, z rzadka można zobaczyć jakieś bezwypadkowe auto. Niestety
na wgnieceniach w karoserii się nie kończy. Według statystyk
podobno na indyjskich drogach co roku ginie 120 tysięcy ludzi. Czyli
taki nasz Łowicz. Biorąc pod uwagę, że proporcjonalnie jest tu
mniej samochodów na mieszkańca niż w Polsce dane te są lekko
przerażające.
Po sześciogodzinnej przejażdżce
samochodem ze stolicy do Rishikeshu te statystyki już nas nie
dziwią. Piesi, rowery, furmanki, motocykle, auta małe, i potężne
ciężarówki – cała menażeria drogowa po prostu się
przemieszcza na zasadzie „byle do przodu”. I „przód” oznacza
MÓJ przód – jedyny słuszny i najważniejszy. Piesi nie patrzą
jak wchodzą pod koła. Furmani po prostu wjeżdżają na tzw. drogę
szybkiego ruchu. A traktory jadą nią pod prąd, bo im po drodze.
Ciężarówki się spieszą, wiadomo. My też się spieszyliśmy.
Więc o kolizję nie trudno. Mimo zapewnień kierowcy, że nie ma
sensu zapinać pasów, już po kwadransie jednomyślnie zapieliśmy
się z Maxem, a Melakę ułożyliśmy w bezpiecznej pozycji wbijając
się jednocześnie nogami w podłogę.
Z za okna auta |
Drogi w Indiach są fatalne. Dziura na
dziurze i wąsko. Więc skakaliśmy co i raz do góry z głośnym
„łudubu”.
Ludzi na drogach jest mnóstwo.
Zwłaszcza w okolicach szkół i bazarów. Więc co i raz
wjeżdżaliśmy w tłum hamując „na sztywno”. Ofiar na szczęście
brak, choć raz nam dzieci spod kół musiały dosłownie uskoczyć.
Samochodów i innych pojazdów, jak już
pisałam – roi się jak mrówek, więc naszej wyprawy nie
nazwałabym przyjemną przejażdżką. Nasz kierowca stepował na
pedale gazu i hamulcu tak, że cieszyliśmy się, że śniadanie nie
było zbyt obfite. Choć Max miał okazję je sobie dokładnie
przypomnieć.
Tyle narzekań. Bo wszystko inne było
rewelacyjne. Po pierwsze, udało się nam wreszcie przestawić dzieci
na tutejszy czas. Z wielkim bólem, który przeszedł w foch zgodziły
się wstać o barbarzyńskiej siódmej rano tutejszego czasu, kiedy
cały naród nad Wisłą ma właśnie najpiękniejsze sny. Plus był
z tego taki, że przez większą część podróży, oprócz
asekurowania ich głów przed rozbiciem o wewnętrzne części
samochodu mieliśmy czas tylko dla siebie. Dzieci spały. Mogliśmy
więc nadrobić zaległości w rozmowach i podzielić się wrażeniami
z Indii.
A tych jest mnóstwo.
Trochę nas zaskoczyło, jak miękko
weszliśmy w New Delhi. Wręcz zapominaliśmy niekiedy, że nie
jesteśmy u siebie. Z jednej strony to wiele ułatwia – z drugiej –
obdziera z euforii nowości. Ale to się miało już wkrótce
zmienić.
Indie, jakie odkrywamy tym razem, to
nie topowe pozycje z przewodników – te już mamy za sobą. To
raczej wysmakowane kierunki dla bywalców, tutejszych „obcych”,
którzy stoją rozkrokiem między miejscem z którego pochodzą a
koniecznością częstego obcowania z Indiami. Z czasem naszej
wyprawy powinno się to jednak nieco zmienić. Zobaczymy.
Traffic, istota skrętów w ruchu lewostronnym jest dla nas dalej nieodgadniona. |
Przyjemnie rozczarowały nas dzieci –
bez problemu poruszają się po indyjskich drogach, kontaktują z
mieszkańcami i w mniej (Max) lub bardziej (Melaka) entuzjastyczny
sposób podchodzą do indyjskiej kuchni. A co najważniejsze – nie
są kosztowne. W zasadzie pobyt z dziećmi,i w niewielkim stopniu
wpływa na nasze portfele.
I na koniec, rzecz najbardziej
uderzająca. Indie nie są już dla nas tak kolorowe. Mimo że po raz
pierwszy zobaczyliśmy je tuż po monsunie (na prawdę warto,
zwłaszcza rozbuchana zieleń dehlijskich ulic) jakoś nie uwodzi
wirażami kolorów. Natomiast bezwzględnie obecne Indie są dużo
wyższe niż te, które zostawiliśmy kilka lat temu za drzwiami
samolotu. Co i raz natrafiamy na rusztowania budynków pnących się
w górę. Hindusi budują się na potęgę. I mimo że stawiają
sobie koszmary estetyczne z betonu – widać mają kasę, skoro ich
na to stać.