Dopiero kiedy zaparowały nam okulary
po wyjściu z taksówki uwierzyliśmy, że znów jesteśmy w Indiach.
To było kilkadziesiąt godzin temu, trzy domy, dwa samoloty i
kilkanaście taksówek temu. Tyle czasu było potrzeba, żeby podczas
podróży z dziećmi siąść do komputera. Jest 0:30 22 września. W
Polsce dopiero zaczyna się na dobre wieczór, a my zaczynamy
kontynuować naszą opowieść.
Lotnisko zlewało się z szaroburą pogodą. |
Nasz przewoźnik - Finair |
Wytapianie czasu - Helsinki |
Jak do tej pory żyliśmy w
przekonaniu, że podróż z dzieckiem nie jest straszna.
Przekonaliśmy się podczas wyprawy z jedną sztuką. Parka też nie
stanowi problemu – sprawdziliśmy. Żeby dostać się do Indii
musieliśmy zaliczyć dwa loty: Warszawa-Helsinki i Helsinki-New
Delhi. W wykonaniu Melaczki były to po prostu dwie drzemki: jedna
krótsza druga dłuższa. Z Maxem było nieco gorzej. Przespał
odcinek europejski ale nadmiar wrażeń i ekranów (miał do
dyspozycji w samolocie 4 telewizory, na każdym coś innego) nie
pozwalał mu zasnąć. Co było problemem, bo my bardzo chcieliśmy
się zdrzemnąć. Tyle, że zamknięcie oczu przy nakręconym dziecku
kończyło się gwałtowną pobudką wśród personelu pokładowego
gdyż Maxio gorliwie sprawdzał działanie dzwonków alarmowych czy
lampek nad fotelami. Nijak chłopak nie mógł zasnąć. Wiercił
się, wzdychał, marudził, aż wreszcie dostaliśmy olśnienia i
położyliśmy go... na podłodze. I wszyscy mogli spać – całe
dwie godziny bo New Delhi rozlaną lawą świateł było już pod
nami.
Stolica Indii przywitała nas upałem i
nowiutkim lotniskiem. Po doświadczeniach lotniska w Helsinkach
odkryliśmy cywilizację. A na widok bidetek w czyściutkich,
przestronnych toaletach po prostu płakać się chciało ze
wzruszenia. I wszyscy tacy uprzejmi, a nie jak Finowie – so, WHAT
is YOUR problem!!!??? (po takim tekście w Finlandii Alex musiał
mnie siłą odciągać od tępogłowej urzędniczki, którą miałam
ochotę trzasnąć po gębie.). Sielanka osiągnęła stopień
maksymalny kiedy nad przejściem wizowym zobaczyliśmy wyrzeźbione
dłonie, ułożone w boskim błogosławieństwie. Ale wszystko jest
kwestią interpretacji – dla nas oznaczały one wyraźny STOP.
Okazało się, że w kraju biurokratów nie należy być zbytnim
urzędasem. Alex przesadził z czytaniem i naiwną próbą
zrozumienia instrukcji obsługi karty przylotu i skończyło się
odsiadką na lotnisku i wypełnianiem kolejnych formularzy.
Pół godziny później mogliśmy
całować indyjską ziemię. A w zasadzie rzędy marmurowych posadzek
wylizanych przez maszyny myjąco-froterujące. Porządek nas poraził.
A znokautowały kosze na odpadki, a dokładnie nieprzejedzoną
żywność, co pozostaje w niejakimi kontraście z głodem, z jakim
kojarzą się Indie. Na szczęście kiedy opuściliśmy ściany
lotniska wszystko wróciło na swoje miejsca: niedziałające metro,
które miało poprawić komfort podróżnych, a od dwóch miesięcy
stoi; śmiecie na ulicach, brudne dzieci i niezapomniana, jedyna w
swoim rodzaju woń New Delhi – welcome to Incredible India! Dzieci
były zachwycone.
Na koniec, zanim jeszcze delijski pot
skropi się na naszych okularach przy wysiadaniu pod hotelem słów
kilka o dzieciach. Tak jak myśleliśmy – podróż z dziećmi to
jedna wielka przygoda. Nigdy nie udało nam się podczas lotu poznać
tak wielu przychylnych nam osób. Max i Melaka otwierają nam
wszystkie drzwi. Możliwość interakcji wzrosła niesamowicie. A już
w towarzystwie Hindusów to czyste szaleństwo. Max wzbudza
zainteresowanie, ale (ku jego lekkiej zazdrości) całe show kradnie
Melaka. Jej bezczelny uśmiech, foch i „indian style” jak ją
nazywają Hindusi sprawił, że zanim dolecieliśmy do Indii Melaka
zaliczyła już niejedne beżowe objęcia i podszczypywania w
policzki. To tyle w temacie trzymania dzieci w sterylnych warunkach.