O świcie nasz taras tonie w słońcu |
O świcie w mieście widać niemal
tylko turystów. Wygrzewają się na dachach hoteli, leniwie
korzystając ze słońca, które jeszcze nie parzy. Czekają na
poranne owsianki, naleśniki, omlety smażone niespiesznie na
gazowych kuchenkach. Prądu znowu nie ma. Pojawi się pewnie koło
dziesiątej. Z powodu licznych przerw w dostawie elektryczności
każdy dom wyposażony jest w butlę z gazem. Czerwone, ciężkie,
poobijane przewożone są ciężarówkami, rikszami, noszone na
plecach. Ciarki przechodzą, kiedy stos takich butli przepychany jest
na wózku w poprzek ruchliwej ulicy. A co, jeśli samochód z
naprzeciwka nie wyhamuje?
Po turystach na dachy i ulice wychodzą
Hindusi. Bynajmniej – nie spali dłużej. Część z nich opuściła
domy jeszcze kiedy noc mieszała się z dniem. Reszta, w murach
własnych mieszkań rozpoczynała dzień. Teraz kobiety wywieszają
pranie i zamiatają tarasy. Chłopcy i młodzieńcy zaczynają gdzieś
pędzić. Hindusi mają chyba tylko dwa stany – leniwego tkwienia w
miejscu lub pośpiesznego przemieszczania się. Czekają z
rozpoczęciem działań do ostatniej chwili, a często zaczynają
grubo później.
W mieście zaczyna być słychać
warkot silników i krzyk klaksonów riksz, gumowych trąbek przy
wózkach sprzedawców, pluskania pranego prania, tłuczenia młotków
w nieustannie łatanych domach i buczenie agregatorów, bo prądu
nadal nie ma, a życie jakoś musi się toczyć. Kiedy gorąc robi
się nieprzyjemny Hindusi zaczynają krzyczeć. Nawołują na siebie,
na potencjalnych klientów, na dzieci, które po kilku godzinach w
szkole zaczynają powoli schodzić się do domów. Między domami
słychać zwykły harmider. Zostawiamy go za sobą odjeżdżając
taksówką w kierunku nowej przygody.