Zgodnie z wcześniejszymi planami drugiego
października o świcie dotarliśmy do New Delhi.
Miasto przywitało nas szarością mieszaniny kurzu, potu i dymu palonych
śmieci. Zanim pojawiły się pierwsze promienie słońca na ulice wybiegli biegacze
(absolutna nowość dla nas – serio – biegali dla przyjemności w sportowych
strojach), wyjechali rikszarze i śmieciarze. Stolica Indii zaczęła przecierać
oczy. Pod hotelem siedziało dwóch starszych panów – Kanadyjczyk i Amerykanin.
Sączyli czaja, na którego czekali pół godziny. Sprzedawca herbaty otwiera o
czwartej, a panowie cierpieli na bezsenność spowodowaną zmianą czasu.
Amerykanin był chodzącą historią upadku Indii Kolonialnych. Tu się urodził i
wychowywał aż do odzyskania niepodległości przez Hindusów. Spotkanie z nim
miało dla nas bardzo symboliczne znaczenie. Tego dnia Indie celebrują urodziny
Ghandiego – małego człowieka, który pozbawił Koronę Brytyjską indyjskich
latyfundiów.
Do grobu Ghandiego dotarliśmy tuż po
zakończeniu oficjalnych uroczystości. Wciąż jeszcze rozłożone były dywany, na
których siedzieli hinduscy notable. Ułożone z płatków kwiatów kobierce pachniały niesamowicie. Mieszkańcy New Delhi
stali w kolejkach, żeby fotografować się przy udekorowanym grobie Ghandiego.
Było to pierwsze miejsce, w którym w zasadzie
spotkaliśmy większe grupy ludzi. Z powodu święta miasto było ciche i
wyludnione. Niesamowite przeżycie – przechadzać się ulicami zwykle kipiącego
New Delhi w którym było pusto. Szukaliśmy Hindusów wszędzie – w parkach
(wreszcie udało się nam poznać zielone Delhi), w metrze, na ulicach.
Znaleźliśmy zasłonięte rolety sklepów, uśpione przystanki autobusowe,
niespieszących się nigdzie rikszarzy. Jedyne życie toczyło się na mniej lub
bardziej prowizorycznych boiskach do krykieta. Męska część stolicy albo
aktywnie grała, albo przed telewizorem śledziła rozgrywki na Sri Lance, gdzie
ścierali się Pakistańczycy z Australijczykami.
|
W zaciszu Mauzoleum Humayuna |
|
Po kapielach w gorskich struminiach az chcialoby sie skoczyc |
|
Porazajaca pustka na ulicach New Delhi |
|
Jak w Warszawie - Bezowi na pikniku w New Delhi |
|
Grob Ghandiego tonie w kwiatach |
|
Przejazd strazy pozarnej przez Old Delhi - 10 minut 200 metrow. Mistrze! |
|
Alex na lowach |
Znużeni upałem dowlekliśmy się do Jama Masjid –
meczetu, swoistej bramy do starego Delhi. Najwyraźniej tu o święcie narodowym
nikt nie słyszał. Ulicami płynął potok ludzi. Nie sposób się zatrzymać, nie
realnym jest iść pod prąd. Wielki bazar-labirynt oszałamia intensywnością
dźwięków, zapachów, kolorów. Old Delhi rzucało nami w kanałach ciasnych uliczek
by wypluć nas jakieś dwie godziny później w zupełnie nieznanym nam miejscu.
Zmęczeni, zdeptani ale bogatsi o kolejny zegarek Alexa z radością dotarliśmy w
spokojne granice Pahraganju.