- Mamo, a kiedy pojedziemy w góry?
- Ubieraj się, zaraz wychodzimy!
Ze „stajlem” na miarę turystek
wchodzących na Śnieżkę w szpilkach – w wydaniu Melaczki, w
kapeluszu i z kaburą na wodę, której nie powstydziłby się
Michniewicz – w wersji Maxa, wspinamy się chwilę później ku
niebu po szlaku ursynowskiej góry. Jedenasta. Trzydzieści kilka
stopni na termometrze. Noga za nogą ciągnie my się ku szczytowi.
W tym momencie widok biegacza, który nas mija kilkakrotnie w ciągu
pól godziny, wydaje się mocno nierealny. Na samym czubku usypanej
koparkami przez budowniczych warszawskiej sypialni wiatr szarpie
nasze kapelusze. Pamiątkowa fota zdobywców i droga granią, a potem
w dół, z drugiej strony. Dzieci padnięte, ale zachwycone. Zdobyły
szczyt. I mimo trudów - apetyt na kolejne.