Indie zaskoczyły nas za każdym razem, kiedy rzucaliśmy im
wyzwanie. Za pierwszym razem wymęczyły nas okrutnie w Waranasi, gdzie z
podejrzeniem zapalenia płuc, z gorączką i determinacją szukaliśmy miejsca,
gdzie moglibyśmy zrealizować czeki podróżne. Bo kasa się skończyła.
Za drugim razem po
wylądowaniu okazało się, że rzeczywistość, która nas otacza, nie wygląda
przyjaźnie. Więc prosto z lotniska zrobiliśmy grubo ponad pół tysiąca
kilometrów, żeby znaleźć się w bardziej przyjaznym (wg. przewodnika) miejscu. Nigdy w życiu tak nami nie
rzucało jak na drogach do Kerali. Nauczeni doświadczeniem z pokorą czekamy na
kolejne przygody. Tym bardziej pikantne, że
z dziećmi. Żeby jednak nie kusić za bardzo losu co i raz wymyślamy sobie
„trudne momenty” (o różnym natężeniu nieprzyjemności) i przerabiamy je z
dziećmi.Czasami są to banalne sytuacje, które jednak podczas podróży mogą
okazać się naszym słabym punktem. Dlatego zagęściliśmy ostatnio nasze małe
wyprawy.
Z dziećmi przerobiliśmy już lotnisko, dziki tłum (choć to raczej
trudno przed Indiami przerobić. Kwestia skali), Wielki Głód
Jedz-Bo-Nic-Innego-Nie-Ma, higienę (zwłaszcza Melaczki) w warunkach
ekstremalnych. Zanim zaczniecie zastanawiać się, czemu jedziemy, skoro
spodziewamy się hardcoru? - Nas to po postu bawi. Zwłaszcza ćwiczenia. Tak
samo robiliśmy z Maxem przed Syrią i nie wiadomo, czy ze względu na łaskawość
losu czy naszą zapobiegliwość wróciliśmy cali, zdrowi a co najważniejsze
szczęśliwi i wypoczęci (jakby kto się pytał czy jeżdżąc z plecakami, z dziećmi,
od punktu do punktu da się wypocząć).
Gdzieś na wodzie między jednym a drugim brzegiem |