Tygrys uciekał ile sił w nogach. Za
nim pędził bojowy słoń w kolorze starej czekolady. Dosiadał go
maharadża w kapiącej od złota kurcie i z neonową aureolą wokół
głowy – żeby przypadkiem nikt go nie przeoczył wśród
kilkudziesięciu innych jeźdźców. Dziki kot nie miał szans. Jeśli
nie dorwą go zaraz słonie, wpadnie wprost pod wieżę strzelniczą,
na której ten sam maharadża celuje prosto w niego. Jeszcze chwila i
po tygrysie.
Na wszystkich ścianach wokół nas
maharadża oddawał się radośnie makabrycznej rozrywce – łowił
co mógł i kiedy chciał. Sądząc po ilości miniatur nic innego do
roboty nie miał.
Dramatyczna pogoń nie była jednak
tym, co najbardziej przykuło naszą uwagę. Zwierzęta ścigały się
po górach, które za żadne skarby nie przypominały tych, które
widzieliśmy do tej pory. Jakieś takie niskie, łagodne, porośnięte
karłowatymi drzewami, raczej krzaczkami. Między nimi nieudolnie
porozrzucane kamienie – jakby artyście zbytnio się nie chciało
malować. Może się śpieszył. Pytanie tylko, dlaczego przy scenach
z pałaców czy procesji tak starannie odwzorowywał rzeczywistość.
Dzień później zwróciliśmy mu
honor. Góry wokół Udaipuru RZECZYWIŚCIE są groteskowe. Wyglądają
jak namalowane przez nieudolnego malarza, który miał poważne
problemy z perspektywą i kompozycją. Po prostu rewelacyjne.
 |
Klatka na tygrysy. Tuż przy wejściu do siedziby maharadży |
 |
Tyle kolorów! - na schodach fortu w Udaipurze |
 |
Maharadża w wersji słonecznej. Mieliśmy takiego w historii Europy |
 |
Mój ulubiony mini-słoń |
 |
A to fragment miniatury, od której wszystko się zaczeło |