Slideshow

Chwila cierpliwości...

Beżowi na Narodowym

Szykując się do wyjazdów w dalekie kraje zastanawiamy się, co najgorszego może nam się przydarzyć

na miejscu. Nie chodzi o masochistyczna przyjemność stresowania się na zapas, ale wypracowanie 

zasad, przygotowanie się na to, co może nas spotkać. Szczerze mówiąc, takie logistyczne ćwiczenia 

sprawiają nam wielka radość. Zwykle są to czysto teoretyczne rozważania, ale czasami trafi 

nam się możliwość testowania naszych rozwiązań w terenie.

Stadion Narodowy marzył nam się od dłuższego czasu. Mijając biało-czerwony koszyk nad Wisłą 

dzieciaki zawsze pytały co to jest i kiedy tam pójdziemy. I stało się. Dzięki portalowi czasdzieci.pl 

mogliśmy wziąć udział w Warszawskich Targach Turystycznych. Założenie było takie: jako Klub 

Nomadów stoimy, zachęcamy, odpowiadamy na pytania. Łatwe, miłe i przyjemne. Dzieci zostały 

poinformowane o zasadach:

- nie oddalamy się bez „odmeldowania”

- jeżeli nawet, to na odległość wzroku

- bez „odmeldowania” z nikim nie wolno im odejść z naszego stanowiska 

Tyle teorii. W praktyce staliśmy, rozmawialiśmy i zezowaliśmy na Maxa i Melakę. Ale wystarczyło 

jedno mrugnięcie, żeby w którymś momencie dzieci zniknęły. Nie odeszły daleko. Nie zdążyły się 

nawet przestraszyć. Ale dzięki temu udało nam się dostrzec luki systemowe, które w podróży mogłyby 

nam co najmniej przyspieszyć akcje serca, a nawet doprowadzić do dramatu.


Ostatnie przygotowania do "dyżuru"


Woooooow! Możemy tam wejść?


Ludzie? jacy ludzie? Mnie tam zwisa i powiewa.



Błota czar

Czterdzieści kilometrów od Warszawy zaczyna się przygoda - do takich radosnych wniosków doszliśmy po kolejnej awanturze, gdzie by tu się wybrać w weekend. Bo i tu nas ciągnie, i tam byśmy skoczyli, i każdy ciągnie w swoją stronę. Foch gonił focha a czas nam się kończył, bo sobota tuż tuż. Rezerwat Całowanie miał być kompromisem: że nie daleko, szanse na ludzi małe, nigdy nie byliśmy, ba nawet nie słyszeliśmy o takim miejscu. Na zdjęciach wyglądał pięknie. Niepokoił tylko dopisek - trasa od wiosny do jesieni. "Do" czyli dokładnie do kiedy? I dlaczego?

Bagna Całowanie, a dokładnie trasa 13 błota stóp, to fragment największego torfowiska Mazowsza Bagna Całowanie. Położone w okolicy Otwocka powinny skusić zarówno miłośników ptaków, wydm, dzikiej roślinności jak i wszystkich entuzjastów wpadania w tarapaty różnej skali.Czyli idealne dla nas. Spakowani po wierzch w cztery plecaki, z mocnym postanowieniem biwakowania na miejscu, przygotowani na podtopienia, rany, poparzenia (nasz domowy piroman uważa, ze wyjazd bez ogniska się nie liczy) i histerie, ruszyliśmy umiarkowanym świtem - słońce stało już wysoko.

Okolice Otwocka czyli gdzie? Trasa zaczyna się we wsi Podbiel, nieopodal remizy. To już samo w sobie było atrakcją. Potem droga wśród wierzb i dochodzimy do wieży obserwacyjnej z jednej strony i bramy "do lasu" z drugiej. Bramę odpuszczamy, bo dzieci już w połowie wspinania się na drugie piętro. Na szczycie obiad - sprawdzony sposób żeby choć na chwilę zatrzymać apetyt na świat Maxa i Melaki.Niestety, nie na długo.

Tuż pod wieżą biegnie "chodnik" - położone obok siebie równolegle dwie dechy, szerokości 30 cm, które mają zapewnić nam przejście suchą nogą przez bagnisko. Niemal się udało. Do tej pory jesteśmy pod wrażeniem naszych umiejętności wykręcania wózkiem w miejscu z przejściem dwóch dorosłych osób nad nim. Trasa nagle urywa się w środku torfowiska. Znaczy - nie tędy droga. 

Wybieramy więc drugą możliwość - przekraczamy tajemniczą bramę. Nie oznaczona ścieżka, znów dwie deski, tyle, ze tym razem pod lekkim kożuchem z mokrych liści i bagiennej wody. Dla zwiększenia atrakcyjności zarośnięta krzakami. znaczy się - jest dobrze. Przeciskamy się, ślizgamy, przeskakujemy przez dziury, przenosimy dzieci. Koniec. Trasa znów się urywa. Przed nami jeziorko. Na jeziorku mostek. A w zasadzie resztki mostku, który został bardzo pracowicie rozebrany. Odwrót. Przenosimy dzieci, przeskakujemy przez dziury, ślizgamy się, przeciskamy. Znowu bita droga.

Przecież nie możemy się poddać! Gdzie wydmy? Gdzie wymarzona trasa? Maszerujemy wściekle, rozbryzgując pod kołami jesienne kałuże. Opok szemrze strumyk, rozespane owady brzęczą nam nad uchem, dzieci radośnie machają kijami umazanymi w błocie. Po dwóch godzinach pobytu na Całowaniu wreszcie spotykamy człowieka - tubylca. Okazuje się, że brama to początek trasy, ale ponieważ tu nikt nie przyjeżdża, chłopi łąk nie koszą, wszystko zarasta, zaborczo zabierane przez naturę. A wydmy, owszem, są - o tam.


I rzeczywiście - kiedy słońce zaczyna się powoli chować, Max z Melaką tarzają się w piasku a Alex posyła dymne "dobranoc" ku niebu skutecznie przepędzając z całej okolicy zapach jesieni. Udało się;)































Na rympał

Prawdziwa przygoda nie zna granic - czytaj, nie musisz ich przekraczać, żeby przeżyć przygodę. My przynajmniej w to wierzymy. I to mocno.

Męskie zabawy w poważne sprawy, czyli jak rozniecić ogień
Żeby przygodę znaleźć nie można być osobą strachliwą, bo przygody lękliwych ludzi się najwyraźniej boją. Relacja jest wiec prosta - im mniej się boisz tym większą masz szansę na przygodę (choć w skrajnych wypadkach dochodzi do głupoty i przygód nie miłych).
Kiedy więc pada pytanie czy mamy iść  w kierunku z którego przyszliśmy, czy we wręcz przeciwną stronę, gdzie nie mamy gwarancji czy przejdziemy, zwykle wybieramy to drugie. I choć Alex w trakcie marudzi, że:
- musi nosić cały nasz bajzel na własnych plecach
- znów się gubimy
- kolejny raz przedzieramy się przez krzaczory
to zawsze na koniec jest zadowolony i szczęśliwy z nowej przygody.

Tak było i tym razem kiedy kręcąc się po lasach Zalesia Dolnego żeńska część ekipy uparła się na eksplorację mocno wątpliwych terenów. I było warto! Skakaliśmy przez płoty, przez które wcześniej przerzucaliśmy dzieci i wózki, przedzieraliśmy się przez krzaki, wpadaliśmy w dziury. A jakby tego było mało, na koniec spotkaliśmy miłośnika broni, podobnego Alexowi, który z uznaniem obejrzał naszą drewnianą dwururkę i jeszcze prawdziwą procą dał postrzelać. I nawet paskudny wypadek na strzelnicy (uwaga - nawet strzelanie owocami róży może być groźne dla zdrowia i życia nieletnich) nie zepsuł nam humorów. No, przynajmniej nie na długo.













Szczyt szczytów

Jesień przywitała nas w pełni - antybiotykami i prawie dwutygodniową odsiadką. Plany kolejnych wyjazdów, szwendania się pod kolorowymi liśćmi, zdobywania gór we wrześniowym słońcu (z tym słońcem tez tak sobie) zostały przeniesione w nieokreśloną, pomyślną dal. 

Co zatem robić, kiedy świat ogranicza się do niecałych siedemdziesięciu metrów podłogi, a horyzont kończy się jakieś piętnaście kilometrów stąd? Jak przetrwać, kiedy z zazdrością obserwujemy naszych ptasich sąsiadów z góry, którzy powoli pakują manatki, by udać się w wielką gonitwę za ciepłem?

Zrozumiałe, że z tęsknotą wzdychamy do map i przewodników. Snujemy mgliste plany, ale to za mało, by nakarmić żądzę przygody. Dlatego, pewnego krytycznego popołudnia, spakowaliśmy się i ruszyliśmy na wędrówkę naszych marzeń!

Dla chcącego nic trudnego;)



Kultura zbieracko - łowiecka

- Mamo, pojedźmy na grzyby!
- My?!
- Przecież lubimy grzyby!
- Ale czy grzyby lubią nas?

 Alex - grzyby lubi jeść a nie zbierać. Ostatnia próba podejścia grzyba omal nie zakończyła się w szpitalu.
Basia - grzyby uznaje za jadalne, choć woli ich zapach. Ale każdy powód do chodzenia po lesie jest dobry.
Max - potrafi odróżnić muchomora od reszty świata. Wspaniale wyszukuje wszystkie blaszkowate, trujące i nieapetyczne grzyby.
Melaka - "Mama, zbieraj! A ja sobie popatrzę. I zjem."

Targani wątpliwościami i brakiem wiary w powodzenie naszej wyprawy mimo wszystko podjęliśmy  wyzwanie. Choć wynik wydawał nam się z góry przesądzony, zapakowaliśmy dobytek na dwa dni i puściliśmy stolicę pachnącą pieczarkami i grzybkami mun. 

Początki mieliśmy trudne - na osiem-dziesięciokilometrowej trasie roiło się od grzybowych staczy. Kapelusze podgrzybków i innych dzikich grzybów przekraczały wszelkie normy wielkości. Alex zamknął oczy, żeby na to nie patrzeć. Dzieci wprost przeciwnie  - z zachwytem wpatrywały się w zawartość wiader i łubianek, snując plany pewnych zwycięstw.

Na miejscu okazało się, że konkurencja nie śpi (w odróżnieniu do nas) i o brzasku wybrała się tropić grzyba. Niestety, grzyba o tym nie poinformowała. Łupy były marne. Ha! Pora na nas!

Po czwartej odkryliśmy bolesną prawdę, że grzyby popołudnia nie lubią. Za to pająki owszem. Zaplątani w setki pajęczych sieci, wymęczeni i skołowani las odpuściliśmy z wynikiem 1 : 0 dla grzybów. Co się nawdychaliśmy jesiennego lasu, poskakaliśmy po poduszkach z mchu, to nasze. 

Żeby nie ryzykować kolejnej porażki (i wstawania o świcie po nocnym ognisku) rano wzięliśmy na cel dobra hodowlane, a przy okazji zapolowaliśmy na jaszczurkę (bardziej ona na nas). 

Zachowując resztki godności z podniesioną głową (i wzrokiem wbitym w środek drogi) wracając nie kupiliśmy od grzybowych staczy ani jednego grzyba. W tym tygodniu na obiad będzie pieczarkowa!