Slideshow

Chwila cierpliwości...

Przemiany

Nie hinduscy święci mężowie jeszcze ale i już nie przedstawiciele świata zachodu. W zasadzie żadnego ze znanych mi światów. Wyluzowani tak, że im już wszystko wisi. Powoli pod wpływem słońca i alternatywnego podejścia do higieny tracą jakiekolwiek cechy wyróżniające ich niegdyś z pośród tłumu - „dzicy”, „szmaciarze” czy nawiedzeni – jak ich zwał tak ich zwał. Mieszkańcy Europy, Stanów, Australii, Izraela, którzy zachłysnęli się uroda i magią Rishikeshu i w nim zostali. Wrośli w brzeg Gangesu i dziś przesiadają z płomienno-pomarańczowymi sathu na nadrzecznych ghatach. Tylko wzrost ich wyróżnia, lub rzadziej rysy twarzy.
My tez powoli zatracamy się w nowej rzeczywistości gubiąc resztki rozsądku. Zbyt pewni siebie po doświadczeniach z minionych wyjazdów co i raz łapiemy się na zbytniej brawurze, która naszym dzieciom może zaszkodzić. Na razie co prawda, tfu, tfu wszyscy zdrowi (Alexa asymilację pokarmową zaliczam do standardowego przebiegu wyprawy), ale musimy się mocno pilnować.
Dzięki dzieciakom przeszliśmy zresztą na kolejny poziom pobytu w Indiach – co jakiś czas sami gotujemy. Ponieważ Młody nam niknie w oczach (dosłownie i w przenośni) na widok kuchni indyjskiej dopieszczamy go kuchnią alternatywną. I nagle odkrywamy ze zdziwieniem obecność w otaczającej rzeczywistości sklepów spożywczych i stajemy wobec wyzwania rozgryzienia co jest czym na półce.
Kuchnia w naszej wyprawie ma z reszta kolosalne znaczenie. To według pór posiłków kręci się dzień. I nie ważne czy obiad jest w postaci batonika, kiści bananów czy masala dosa – o konkretnej porze być musi. Inaczej płacz (nasz) i zgrzytanie zębów (Maxa i Melaczki). I nie ma przebacz, że wakacje, że zmiana czasu, że cokolwiek. Jak w Warszawie o siódmej trzydzieści było śniadanie, tak i tu być musi. Na całe szczęście większość naszych sąsiadów to jogini, którzy o szóstej siadają w pozycji lotosu i odpływają, na tyle daleko, że wrzaski naszych głodnych dzieci ich tam nie dopadną. Szczęśliwcy.
Wrzaski mamy codziennie. Rano, bo JESZCZE nie ma śniadania, „a my już od pięciu minut na nogach”. Wieczorem, „bo jeszcze jedna rundka zabawy, jeszcze się nie wybawiłem z Melaczką”. Potem zapada błoga cisza, która rekompensuje i nam i otoczeniu krzywdy sprzed minionej chwili. Te wieczorne zabawy to zresztą w podroży z dziećmi dość istotny problem. Bo czasami nie ma ani wystarczająco dużo czasu, albo co gorsza – miejsca – żeby upuścić nieco emocji i sił z naszych potworów. Poza tym nie ma się co oszukiwać, nie jesteśmy dla nich priorytetowym towarzystwem. Melaczce głowa się wyciąga za każdym mijanym dzieckiem na oko w podobnym wieku. Max rozgląda się cały czas szukając towarzystwa. A kiedy już takowe im znaleźliśmy w postaci rówieśników, dzieci naszych znajomych, z trudem udało się zabrać od nowych kolegów Maxa i Melaczkę. I nie pomaga nawet przepędzenie dzieciaków przez sześciokilometrową trasę góra-dół-góra (Rishikesh ma takich spory zasób), ani zakup nowych zabawek (wiwat made in china) pary starcza im aż nadto, żeby roznieść nasz hotel i sąsiednie budynki.
Mając ta świadomość staramy się maksymalnie urozmaicić dzieciakom pobyt, działając z godnie z zasadą; ilu członków wyprawy, tyle atrakcji – i dla każdego coś miłego. Alex miał więc dziś pierwsze buszowanie po straganach (owocne, owszem), Melaczka zarobiła przy okazji bransoletkę a potem mogła szaleć cztery godziny na naszym tarasie. Dla niej to raj po godzinach wiszenia na rekach lub siedzeniu w wózku. Max godnie towarzyszył nam dotrzymując kroku podczas penetrowania Rishikeshu. Zarobił za to „domowy” obiad i pistolet. I obietnicę, że za kilka dni będzie się pluskał w pobliskich wodospadach. To zresztą motywacja dla nas wszystkich. Jest upiornie gorąco i parno. Monsun zgubił się dziś gdzieś w górach i do nas nie dotarł.