Slideshow

Chwila cierpliwości...

McLeod Ganj

Kiedy mgły schodzą do miasta zaczynamy liczyć czas do wieczora. Już za dwie, trzy godziny, koło szóstej miasto schowa się za białą zasłoną. Himalaje, widoczne jak na dłoni rankiem, teraz pozostają jedynie w sferze domysłów. Widać koniec uliczki, światła na gorze na przeciwko, księżyc. McLeod Ganj kurczy się w ciągu dnia. Nocą zostają już tylko oświetlone krzykliwymi neonami rudery, które przypominają nam bardziej miasteczko poszukiwaczy złota niż kurort u stop Himalajów. Tak, bo wbrew temu, co widzimy gołymi oczami, to miasto to atrakcja turystyczna położona wśród gór. Jak to możliwe - nie mam zielonego pojęcia

Rudery McLeod Ganj

Wygląda to mniej więcej tak: cudowna, rozłożysta dolina Kangry, z tarasowymi lakami, szerokimi górskimi strumieniami, otoczona wspaniałymi górami.  Nad nimi groźnie błyskają nagimi grzbietami Himalaje. Nawet jakiś lodowiec widać. Pierwszy zgrzyt to "dziary" z dróg, którymi poorana jest Kangra. Trudno. Rzeczywistość jest jaka jest, jakoś tutaj dotrzeć trzeba. Byle bliżej Himalajów. Zgrzyt drugi - jak z każdym cudownym miejscem i tutaj prowadzi długa i trudna droga. Ale czego się nie robi dla tych widoków, zapachów, powietrza. Zgrzyt trzeci - nie do przejścia - miasto. Brzydkie. Wulgarne. Hałaśliwe. Przypadkowe. Pełne. A w zasadzie przepełnione turystami. Wylewają się z każdej nory, sklepu, hotelu. Plus jest taki, ze w zasadzie poza miasto nie wychodzą, Pozbawieni dostępu do pamiątek, jedzenia, imprez, opium usychają i giną. Siedzą wiec jeden na drugim, ciasno poupychani w mieście przyklejonym do góry. Mieście śmietnikowym. To labirynt schodków prowadzących z tarasu na taras, z pomieszczenia do pomieszczenia. Ciemne, wilgotne, parne i ciasne. I fałszywe - tuz za granica klimatyzowanych sklepów, galerii, kawiarni zaczyna się zsypisko. Dotkliwie i dogłębnie przez nas poznane, gdyż wszystkie drogi "na skróty" wiodą przez sterty śmieci. A my heroicznie rikszami po tym malutkim mieście nie jeździmy.

Handel, handel, handel
McLeod Ganj znane jest przede wszystkim jako centrum Tybetańczyków zbiegłych z Chin: torturowanych, zniewolonych, wykorzenianych z własnych wierzeń i tradycji. I rzeczywiście są tutaj: okrąglutcy, ubrani w tradycyjne stroje, skorzy do interesów, radośni, rozśpiewani. Cieszą się i bawią na tle plakatów z hasłami "wolny Tybet", zdjęciami z samospalenia jako wyraz protestu przeciwko chińskiej okupacji. Poparzone, obraz zmasakrowanego ciała wisi na slupie tuz obok ogłoszenia o masażu, fotografie męczenników tybetańskich walczą o miejsce z reklamami kursów kuchni tybetańskiej, nauki gry na instrumencie czy zaproszeniem na przeceny do kolejnego sklepu "made in Tybet". Dziwne to jakieś i trudne.

W tle himalajskie szesciotysieczniki