Slideshow

Chwila cierpliwości...

Bliżej nieba

Do tej pory mogliśmy je tylko oglądać z daleka. Dziś weszliśmy w góry. Dla dzieci był toi pierwszy raz. Zacząć od podnóży Himalajów - szacun. Niby nic wielkiego: kilka kilometrów wspinania się po kamiennych stopniach, ostrożnego stawiania stop na wąskich ścieżkach, schylania się pod rozłożystymi rododendronami wśród zielonej gęstwiny. Kilka godzin widoków zapierających dech w piersiach, słuchania cykania, śpiewania i krzyczenia okolicznego zwierzyńca. Żeby się porozumieć musieliśmy krzyczeć do siebie - obok nas rozbijał się o skały szeroki strumień, który co pewien czas zmieniał się w imponujące wodospady. Im wyżej wchodziliśmy, tym bliżej byliśmy chmur. Nie tylko na wysokość - w ciągu dnia chmury schodzą z nad szczytów Himalajów, powoli je zasłaniając. Widoczne o świcie ośnieżone zbocza znikają w ciągu dnia. Mgły wpełzają na zalesione wzgórza, tak nisko, ze niemal mogliśmy ich dotknąć.
Pierwszy etap wyprawy  nie zapowiadał udanego dnia. Hindusi to naród nie tyle co leniwy, co niezwykle wygodny. Gdzie mogą sobie poprawić komfort życia - robią to. Wiec do pierwszych wodospadów wiedzie po górach ułożona z kamieni posadzka. Kamienie są gładkie, wózek lekko po nich się toczy, szpilki tez dają rade, co mogliśmy zobaczyć na końcu drogi. Przy wodospadzie Hinduski zdjęły klapki na obcasach i moczyły nogi. Ubrani w buty z wibramami, w długich spodniach i czapkach wyglądaliśmy na ich tle jak nie z tego świata.

Droga pod gore

Dalszy etap trasy szliśmy niemal sami. Ostre kamienie układały się w nierówne stopnie. Wąska ścieżka (tak dwie stopy w rozmiarze 41) pnie się w górę w dość morderczy spokój. Musieliśmy pilnować MAxa, bo zachwycony otaczającymi nas widokami, zupełnie nie zwracał uwagi, gdzie stawia nogi. A powinien - z prawej strony, kilkaset metrów pod nami huczał potok, od którego dzieliło nas tylko strome zbocze i silne przekonanie, ze nie powinniśmy tam spaść.  O Melakę się nie obawialiśmy - najostrzejsze podejście zaliczyła śpiąc w chuście na brzuchu mamy. Naszą karawanę zamykał Alex dźwigając wózek w uprzęży. Mimo dobrych chęci i wielkich starań kryzys nas nie o nas nie ominął. Na dwieście metrów od celu Max zaczął marudzić. Był zmęczony, ale jakoś dał się namówić na ostatni wysiłek. Doszliśmy do schroniska.
Nad nami góra pokryta zasłona chmur. Tam nie dojdziemy. Na sam szczyt, schowany gdzieś wysoko prowadzi wąska, wilgotna ścieżka. Gdyby nie kilku mulników z objuczonymi zwierzętami i dwóch tragarzy dźwigających paki niemal ich wielkości, nie byłoby na niej nikogo.
Dla tych gór, dla tego dnia, widoków i kąpieli w górskich strumieniach warto było przebyć taki szmat drogi i dojechać do McLeod Ganj.

Jestesmy zmachani a nawet do 3000 m nie dotarlismy