- Mamo, pojedźmy na grzyby!
- My?!
- Przecież lubimy grzyby!
- Ale czy grzyby lubią nas?
Alex - grzyby lubi jeść a nie zbierać. Ostatnia próba podejścia grzyba omal nie zakończyła się w szpitalu.
Basia - grzyby uznaje za jadalne, choć woli ich zapach. Ale każdy powód do chodzenia po lesie jest dobry.
Max - potrafi odróżnić muchomora od reszty świata. Wspaniale wyszukuje wszystkie blaszkowate, trujące i nieapetyczne grzyby.
Melaka - "Mama, zbieraj! A ja sobie popatrzę. I zjem."
Targani wątpliwościami i brakiem wiary w powodzenie naszej wyprawy mimo wszystko podjęliśmy wyzwanie. Choć wynik wydawał nam się z góry przesądzony, zapakowaliśmy dobytek na dwa dni i puściliśmy stolicę pachnącą pieczarkami i grzybkami mun.
Początki mieliśmy trudne - na osiem-dziesięciokilometrowej trasie roiło się od grzybowych staczy. Kapelusze podgrzybków i innych dzikich grzybów przekraczały wszelkie normy wielkości. Alex zamknął oczy, żeby na to nie patrzeć. Dzieci wprost przeciwnie - z zachwytem wpatrywały się w zawartość wiader i łubianek, snując plany pewnych zwycięstw.
Na miejscu okazało się, że konkurencja nie śpi (w odróżnieniu do nas) i o brzasku
wybrała się tropić grzyba. Niestety, grzyba o tym nie poinformowała.
Łupy były marne. Ha! Pora na nas!
Po
czwartej odkryliśmy bolesną prawdę, że grzyby popołudnia nie lubią. Za
to pająki owszem. Zaplątani w setki pajęczych sieci, wymęczeni i skołowani las odpuściliśmy z wynikiem 1 : 0 dla grzybów. Co się nawdychaliśmy
jesiennego lasu, poskakaliśmy po poduszkach z mchu, to nasze.
Żeby
nie ryzykować kolejnej porażki (i wstawania o świcie po nocnym ognisku)
rano wzięliśmy na cel dobra hodowlane, a przy okazji zapolowaliśmy na
jaszczurkę (bardziej ona na nas).
Zachowując
resztki godności z podniesioną głową (i wzrokiem wbitym w środek drogi)
wracając nie kupiliśmy od grzybowych staczy ani jednego grzyba. W tym
tygodniu na obiad będzie pieczarkowa!